sobota, 15 kwietnia 2017

Pieskie życie




      Na wyprawach psich zaprzęgów, to psy wyznaczają rytm dnia. Większość czynności, które wykonuje się każdego dnia, związanych jest z opieką nad zwierzętami. Praktycznie, w każdej wolnej chwili, topi się śnieg, a następnie podgrzewa wodę, aby zalać zamrożone mięso, z którego przygotowuje się karmę dla psów. Pełen garnek śniegu, to ćwierć garnka wody po kilkunastu minutach podgrzewania na ogniu. Cały proces karmienia trwa kilka godzin, a trzeba go powtarzać dwa razy dziennie.
      Nieustannie trzeba nasłuchiwać wycia i szczekania psów oraz sprawdzać, czy żadnemu zwierzakowi nic nie dolega. Linki, do których przyczepione są psy są stosunkowo krótkie, ale umożliwiają psom swobodny ruch ograniczając równocześnie ryzyko plątania i zranienia się.
      Zarówno ilość jedzenia jak i długość linek, do których przywiązane są psy, dopasowane są idealnie do potrzeb Husky. Maszerom, czyli osobom zajmującymi się psami, zależy, aby wszystkie psy, każdego dnia były w doskonałej formie.
      Doglądanie psów, wynika nie tylko z dbałości i miłości do swoich zwierząt, ale ma także zastosowanie praktyczne. Jeżeli któryś z psów, nie będzie miał siły ciągnąć, trzeba go odpiąć i wieźć w sankach. Z sań trzeba wypakować bagaże, a cały dobytek jest narażony na zamoknięcie. Żaden Maszer, nie porzuci swojego chorego psa. Wszystkie psy, muszą wrócić do domu całe i zdrowe. W razie niedyspozycji jednego lub kilku psów, cały zaprzęg biegnie dużo wolniej, a ich ruchy nie są skoordynowane tak, jak przy pełnym składzie. Psy męczą się bardziej i spalają więcej energii. W najgorszym wypadku, może okazać się, że psów jest zbyt mało, żeby pociągnąć dalej zaprzęg.
      Słabsze psy, zabiera się ze sobą do namiotu lub chatki traperskiej po to, aby nabrały energii i nie wytracały niepotrzebnych kalorii na ogrzanie swojego ciała w nocy. Po psie można wyczuć pewnego rodzaju poczucie winy i smutek związany z brakiem możliwości bycia częścią stada.


      Każdy pies ma zupełnie inny charakter. Może się wydawać, że 40 psów wychowanych do ciągnięcia zaprzęgów, będzie zachowywać się podobnie. Nic bardziej mylnego. Kari ciągnął przez całą wprawę bez wytchnienia, co przypłacił zdrowiem i wymagał podania mu antybiotyku. Jori z Hagenem darzą się homoseksualnymi uczuciami. Fuzi i jego brat Grot nie dają rady przy długich dystansach i prawie zawsze kończą bieg, jako pasażerowie w saniach. Kolia jest mięśniakiem, który staje do bójki ze wszystkimi napotkanymi psami i jest tak łasy na jedzenie, że gdyby się dało, zjadłby metalową miskę, w której dostaje karmę. Chica jest łagodną dziewczyną ale potrafi po kryjomu przegryźć linę i zerwać się z zaprzęgu. „Buzery” czyli czterech braci Buzer, Lucky, Rick i Nanook są zgraną paczką o niezwykłej sile pociągowej. Przy każdym postoju Nanook zaczyna szczekać, a Buzer wyć jak wilk. Rick za to, przy każdej okazji musi się wytarzać w śniegu. Lona ciągle szczeka podczas obozowania, gdy wszystkie psy są przypięte do steakoutu. Steakout to długi na kilkadziesiąt metrów łańcuch przywiązany na obu końcach do drzew. Co kilka metrów odstają z niego krótkie łańcuchy lub linki, do których są przypięte psy. Tworzy to swojego rodzaju stonogę ze szczekających i warczących na siebie psów. Oczywiście, ze względu na indywidualne relacje trzeba je przypiąć w odpowiedniej kolejności, mogłoby dojść między nimi do konfliktu, jak pomiędzy niefortunnie dobranymi do siebie przy stolikach weselnymi gośćmi. W nocy wszystkie nagle potrafią wyć w celu pokazania, że są jednym zgranym stadem i że łączy je silna więź. Gdy jest zimno i wieje wiatr trzeba psom przygotować odpowiednie miejsce do spania. W tym celu wykopuje się w śniegu głębokie na pół metra kratery, a z wybranego śniegu tworzy się ścianę chroniącą od wiatru. Dobrze jest do środka wsypać trochę siana i wtedy psy mają izolacje od śniegu. W razie ekstremalnych warunków można założyć psom kurteczki.


      Zaprzęganie psów to bardzo wymagająca czynność, podczas której można się naprawdę rozgrzać w mroźny poranek. Psy są podekscytowane na myśl o bieganiu. Widząc ludzi przygotowujących sanki reagują jak domowe pieski na ubierającego buty i chwytającego za smycz pana. Każdego z osobna trzeba odczepić od steakoutu, trzymając między nogami ubrać w szelki, a następnie zaprowadzić na swoje miejsce w zaprzęgu. Trzeba to zrobić w odpowiedniej kolejności, ponieważ niektóre psy nie potrafią czekać i z nerwów przegryzają szelki i linki pociągowe po to, żeby się uwolnić i biec przed siebie bez ograniczeń. Sanki muszą być przypięte do grubego drzewa, ponieważ każdy kolejny pies, podłączany do zaprzęgu ciągnie coraz mocniej i tylko czeka na komendę "hike" lub zwolnienie hamulca.
      Gdy zaprzęg rusza szczekanie ustaje i można delektować się wiatrem oraz dźwiękiem sunących w śniegu sań. Podczas pierwszych kilometrów, piękną zimową aurę niestety psuje fakt, że psom podczas ruchu przyspiesza perystaltyka jelit i każdy po kolei musi załatwić swoje potrzeby. Co ciekawe, wiele psów husky w odróżnieniu od miejskich burków i reksiów potrafi to robić w biegu idealnie balansując ciałem i biegnąc tylko na przednich łapach.


      Walory zapachowe,  podczas stałego przebywania z 40 psami to osobny, długi temat. Szelki, które po bieganiu należny wysuszyć w namiocie lub chatce są przesiąknięte z dnia na dzień, coraz bardziej psimi zapachami. Podobnie jak ubrania i rękawice, które po kilku zaprzęgnięciach pachną podobnie. Ze względu na ograniczoną ilość bagażu, nie ma możliwości przebrania się przez wiele dni, tak więc, dochodzi jeszcze zapach brudu i potu,  zarówno swojego jak i pozostałych współtowarzyszy wyprawy.
      Śpi się w dwóch śpiworach, w ubraniu, w którym wcześniej spędziliśmy cały dzień, tak więc śpiwory, mają zbliżonych zapach, do pozostałej części traperskiego mandżuru. Ma to swój urok i zaskakująco szybko człowiek przyzwyczaja się do takich - wydawałoby się – spartańskich, ekstremalnych warunków. Prysznic nie jest czymś, o czym myślimy cały czas, a umycie zębów jest wystarczającym, co kilkudniowym luksusem. Człowiek skupia się na bardziej przyziemnych sprawach, chociażby takich jak możliwość wysuszenia skarpet. Zamiast myśleć o umyciu zębów, zastanawiam się, gdzie schowane są ogrzewacze chemiczne i kolejna sucha czapka lub rękawice. Dla mnie dodatkowym wyzwaniem było wygrzebywanie kolejnej karty pamięci i jeszcze jednej naładowanej baterii do aparatu.


      Ze względu na temperatury. nietypowa staje się też dieta, która właściwie pozbawiona jest wszelkich owoców i warzyw. Po kilku tygodniach w lesie ,człowiek ma ochotę zjeść pomidora, ogórka albo kiwi. Zamarznięte są trudne do zjedzenia, a rozmrożony pomidor nie smakuje już tak samo.
      Dieta oparta jest na gotowych obiadach w puszkach (fasolka, grochówka), oraz na suchych półproduktach, z których można zrobić obiad (makaron, kasza). Do tego suchy chleb i smalec w ilościach hurtowych. Wędzony boczek również się sprawdził, wkrajaliśmy go wszędzie, gdzie się dało: do zupki chińskiej, do liofilizowanego risotto z warzywami, do kanapki ze smalcem. Taka kanapka z reguły jest śniadaniem, lunchem i kolacją.


      Wszystkie niedogodności są nieistotne, w obliczu pięknej, surowej natury. Potrzebę nocnego sikania rekompensuje zapierająca dech w piersiach zieleń nieba. Zorza potrafi w kilka minut rozbłysnąć jak pochodnia, po czym gaśnie i znika niezauważenie. Czasem formuje się w pasy przecinające całe niebo, a czasem jest tylko ledwo widoczną plamą nad północnym horyzontem. Załatwianie potrzeb w nocy, wiąże się też z niecodziennym widokiem czterdziestu par zwierzęcych ślepi odbijających światło latarki w totalnych ciemnościach.



      Bycie maszerem wymaga ciągłego obserwowania wszystkiego, co dzieje się dookoła. Jadąc w zaprzęgu trzeba nieustannie mieć pod kontrolą wszystkie psy i interweniować w razie problemów. Wydarzyć się może wiele. Psy mogą się ze sobą splątać, któryś może się słabiej poczuć. Kontrolować należy także, czy wszystkie linki pociągowe są napięte. Jeśli nie, trzeba danego psa wywołać po imieniu i zmotywować do biegu.
      Stojąc na płozach zawsze trzeba przynajmniej jedną ręką trzymać sanki. Psy potrafią szarpnąć zaprzęgiem lub zmienić kierunek jazdy, gdy zobaczą inne zwierzęta. Wypadnięcie z sanek, może okazać się fatalne w skutkach, bo psy same nie zawrócą i można zostać bez jakiegokolwiek bagażu na środku wielkiego, zamarzniętego jeziora ,w czasie śnieżycy, gdy widoczność jest ograniczona do kilku metrów. Nawet gdy trzeba zatrzymać zaprzęg i pójść rozplątać pierwszą parę, trzeba to robić z odpowiednią ostrożnością i w odległości pozwalającej wskoczyć na uciekające sanki.
      W pierwszej parze biegnie pies-lider, który reaguje na komendy prawo (dżi), lewo (ha), naprzód (hajk) i stop. Idealny lider to taki, który zatrzyma zaprzęg przed pęknięciem na lodzie oraz nie pozwoli rozejść się psom podczas postoju.


Powyższe zdjęcia zostały wykonane w marcu 2017 roku w rejonie jeziora Inari w północnej Laponii oraz w kennelu w Kakslauttanen.

Wyprawa w której brałem udział była zorganizowana i prowadzona przez Macieja Słomińskiego - prekursora mushingu w Polsce i wieloletniego organizatora polarnych wypraw psimi zaprzęgami. Drugim maszerem był Paweł Majchrzakowski, a pozostali członkowie wyprawy to Michał Strurlis oraz Piotr Błasiak. Wszystkim serdecznie dziękuje za miło spędzony czas.

wtorek, 4 kwietnia 2017

Obóz Al Khazer

Obóz pod miastem


W obozie Al Khazar znalazłem się przypadkiem. W przerwie pomiędzy zdjęciami do filmu dokumentalnego o polskim artyście i jego niedawno odnalezionym ojcu - Irakijczyku, który musiał wyjechać z Polski pod koniec lat 70-tych jeszcze przed urodzeniem się syna. Panowie spotkali się w mieście Erbil, które jest położone zaledwie 80 kilometrów od wyzwalanego właśnie Mosulu. W Al Khazar jest ponad trzydzieści tysięcy osób. W ciepły wiosenny dzień na pierwszy rzut oka miejsce wzbudza pozytywne emocje. Jest tu pełno biegających dzieciaków. Ludzie uśmiechają się na widok zagranicznych gości. Wyobrazić sobie tylko mogę jak bardzo zmienia się aura podczas zimowych mrozów i w lato przy czterdziestostopniowym upale. Z pobliskiego wzgórza rozpościera się widok na cały obóz. Rozmiar robi wrażenie. Pedantycznie ustawione obok siebie namioty wyglądają jak nowe osiedle domów, postawione na jałowej ziemi, w oczekiwaniu aż zarośnie ją trawa.

To obóz dla IDP(Internally Displaced Person) czyli dla uchodźców wewnętrznych. To, że ktoś uciekł w obce miejsce we własnym czy innym kraju, nie ma dla mnie znaczenia. Uciekł, bo trwa wojna i strzelają. Uciekł tam, gdzie mógł. Gdzie jest choć trochę bezpieczniej. Bardziej zamożni uciekają dalej, zadłużeni na miliony dinarów – ze względu na wojenną inflacje i rosnące z dnia na dzień ceny chleba – uciekają do obozu pod miastem.




Kłębowisko bólu i cierpienia


Jednym z nich jest al Khazar. Przy wejściu tłoczy się pełno ludzi wymachujących przed strażnikami i pracownikami humanitarnymi swoimi dokumentami. Bezpośrednio obok znajduje się szpital, który de facto jest tylko tymczasową przychodnią polową. W środku można dostać przeciwbólowy zastrzyk w tyłek, kawałek bandaża, a w najlepszym wypadku lekarz dokona drobnego zabiegu chirurgicznego. Co chwilę podjeżdżają karetki z ludźmi, których kończyny poszarpane są od wybuchów. Kolejka się powiększa i nie widać końca. Potrzebujących pomocy jest tu więcej niż rąk do pracy, a do tego procedury nie pozwalają przyspieszyć procesu leczenia. Wielkie kłębowisko bólu i cierpienia. Niektórzy samodzielnie trzymają sobie kroplówkę nad głową, innym pomagają członkowie rodziny. Ktoś zwija się z bólu, a część osób chętnie pozuje do zdjęcia ze swoimi bliznami i świeżo założonymi opatrunkami.


Normalne miasto


Im dalej w głąb obozu, tym bardziej wszystko wydaje się być jak w każdym innym mieście. Słońce pali, wszędzie hałas bawiących się dzieci. Przypominają mi się polskie blokowiska w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, pomiędzy którymi biegały dzieciaki ze sterczącymi z nosa gilami, pozbawione opieki rodziców. Tu jest podobnie, wszędzie jest ich pełno. Jest też sklep sklecony z blachy falistej i eternitu, osiedlowy fryzjer, zakład naprawiający generatory prądu, panowie, którzy grają w domino i trzech chłopców, którzy puszczają latawiec. Latawiec niezwykły, zrobiony z dwóch patyków i starego worka na śmieci. Wydawać by się mogło, że nigdy nie wzniesie się w powietrze, a jednak zdolności manualne mosulskich dzieci potrafią czynić cuda i po chwili powiewa nad namiotami.




Mała ojczyzna


Część dzieci urodziła się już w obozie i nie zna życia poza namiotami ułożonymi w szeregi oddzielone co kilkadziesiąt metrów pojemnikiem na szambo z namalowanym sprayem numerem kwartału. Na każdą rodzinę przypada jeden namiot. Każdy namiot jest półokrągły, przypomina domową szklarnię lub przenośny garaż na polskiego dużego fiata. Kto był w harcerstwie, pamięta bardzo podobny namiot wojskowy typu NS-64. W środku zazwyczaj znajdują się dwa pomieszczenia. Pierwsze pełni funkcję salonu, drugie sypialni dla domowników. „Dom” zamyka się w niecałych dwudziestu metrach kwadratowych. Powiększająca się liczba dzieci nie pomaga w tułaczce i utrzymaniu rodziny. Ich liczba wzrasta proporcjonalnie do beznadziei i niemożności wyrwania się z obozowej rzeczywistości.



Oczy które zostają w pamięci na długo


Bardzo dużo ludzi na mój widok reaguje pozytywnie i podchodzi aby przekazać swoją historię. „Sura, sura” – zachęcenie do zrobienia zdjęcia - to najczęściej wypowiadane słowa, jakie można usłyszeć, kiedy widzą obcego fotoreportera. Jeden z mężczyzn, zamaszyście gestykulując, prowadzi mnie do swojego namiotu. W środku znajduje się jego jedenastoletnia, kompletnie przerażona córka Ahnam. Atmosfera w namiocie jest podniosła. Ludzie, którzy przyszli za nami, stanęli i zaniemówili przy wejściu widząc scenę w środku. Panuje półmrok, jest cicho i spokojnie, zupełnie inaczej niż na zewnątrz. Nikt się nie odzywa. Robię dwa kroki naprzód i kucam na ziemi przed łóżkiem na którym siedzi młoda dziewczyna. Jej piękne oczy i tajemniczy uśmiech został 20 dni temu zaburzony przez pocisk moździerzowy prawdopodobnie wystrzelony przez bojówki ISIS. Pocisk ten, urwał dziewczynce obie nogi i w ułamku sekundy zrobił z niej inwalidę do końca życia.



Impulsem do napisania powyższego tekstu było to, co zobaczyłem w zeszły weekend w kaszubskim lesie. Przemknęła mi przed nosem grupa rekonstruktorska, czyli dorośli kolesie biegający z karabinami na kulki po lesie w pełnym umundurowaniu z pastą maskującą na twarzy. Udają jakieś jednostki specjalne i skradają się pomiędzy drzewami jakby obok czyhało śmiertelne niebezpieczeństwo. Co ich pociąga w zabawie w wojnę? Ludzie doświadczający aktualnie prawdziwej wojny, oddali by wszystko, żeby się stamtąd wydostać i wyprzeć z pamięci okrucieństwa, które zmuszeni są obserwować.


Przez kilkanaście minut, które spędziłem czekając na znajomych przy obozowym szpitalu, podjechały już dwie karetki z nieprzytomnymi dziewczynkami w podobnym do Ahnam wieku. Obie z porozrywanymi od moździerza nogami...



Za pomoc w redagowaniu tekstu dziękuje Kubie Knerze z http://noweidzieodmorza.com/