wtorek, 4 kwietnia 2017

Obóz Al Khazer

Obóz pod miastem


W obozie Al Khazar znalazłem się przypadkiem. W przerwie pomiędzy zdjęciami do filmu dokumentalnego o polskim artyście i jego niedawno odnalezionym ojcu - Irakijczyku, który musiał wyjechać z Polski pod koniec lat 70-tych jeszcze przed urodzeniem się syna. Panowie spotkali się w mieście Erbil, które jest położone zaledwie 80 kilometrów od wyzwalanego właśnie Mosulu. W Al Khazar jest ponad trzydzieści tysięcy osób. W ciepły wiosenny dzień na pierwszy rzut oka miejsce wzbudza pozytywne emocje. Jest tu pełno biegających dzieciaków. Ludzie uśmiechają się na widok zagranicznych gości. Wyobrazić sobie tylko mogę jak bardzo zmienia się aura podczas zimowych mrozów i w lato przy czterdziestostopniowym upale. Z pobliskiego wzgórza rozpościera się widok na cały obóz. Rozmiar robi wrażenie. Pedantycznie ustawione obok siebie namioty wyglądają jak nowe osiedle domów, postawione na jałowej ziemi, w oczekiwaniu aż zarośnie ją trawa.

To obóz dla IDP(Internally Displaced Person) czyli dla uchodźców wewnętrznych. To, że ktoś uciekł w obce miejsce we własnym czy innym kraju, nie ma dla mnie znaczenia. Uciekł, bo trwa wojna i strzelają. Uciekł tam, gdzie mógł. Gdzie jest choć trochę bezpieczniej. Bardziej zamożni uciekają dalej, zadłużeni na miliony dinarów – ze względu na wojenną inflacje i rosnące z dnia na dzień ceny chleba – uciekają do obozu pod miastem.




Kłębowisko bólu i cierpienia


Jednym z nich jest al Khazar. Przy wejściu tłoczy się pełno ludzi wymachujących przed strażnikami i pracownikami humanitarnymi swoimi dokumentami. Bezpośrednio obok znajduje się szpital, który de facto jest tylko tymczasową przychodnią polową. W środku można dostać przeciwbólowy zastrzyk w tyłek, kawałek bandaża, a w najlepszym wypadku lekarz dokona drobnego zabiegu chirurgicznego. Co chwilę podjeżdżają karetki z ludźmi, których kończyny poszarpane są od wybuchów. Kolejka się powiększa i nie widać końca. Potrzebujących pomocy jest tu więcej niż rąk do pracy, a do tego procedury nie pozwalają przyspieszyć procesu leczenia. Wielkie kłębowisko bólu i cierpienia. Niektórzy samodzielnie trzymają sobie kroplówkę nad głową, innym pomagają członkowie rodziny. Ktoś zwija się z bólu, a część osób chętnie pozuje do zdjęcia ze swoimi bliznami i świeżo założonymi opatrunkami.


Normalne miasto


Im dalej w głąb obozu, tym bardziej wszystko wydaje się być jak w każdym innym mieście. Słońce pali, wszędzie hałas bawiących się dzieci. Przypominają mi się polskie blokowiska w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, pomiędzy którymi biegały dzieciaki ze sterczącymi z nosa gilami, pozbawione opieki rodziców. Tu jest podobnie, wszędzie jest ich pełno. Jest też sklep sklecony z blachy falistej i eternitu, osiedlowy fryzjer, zakład naprawiający generatory prądu, panowie, którzy grają w domino i trzech chłopców, którzy puszczają latawiec. Latawiec niezwykły, zrobiony z dwóch patyków i starego worka na śmieci. Wydawać by się mogło, że nigdy nie wzniesie się w powietrze, a jednak zdolności manualne mosulskich dzieci potrafią czynić cuda i po chwili powiewa nad namiotami.




Mała ojczyzna


Część dzieci urodziła się już w obozie i nie zna życia poza namiotami ułożonymi w szeregi oddzielone co kilkadziesiąt metrów pojemnikiem na szambo z namalowanym sprayem numerem kwartału. Na każdą rodzinę przypada jeden namiot. Każdy namiot jest półokrągły, przypomina domową szklarnię lub przenośny garaż na polskiego dużego fiata. Kto był w harcerstwie, pamięta bardzo podobny namiot wojskowy typu NS-64. W środku zazwyczaj znajdują się dwa pomieszczenia. Pierwsze pełni funkcję salonu, drugie sypialni dla domowników. „Dom” zamyka się w niecałych dwudziestu metrach kwadratowych. Powiększająca się liczba dzieci nie pomaga w tułaczce i utrzymaniu rodziny. Ich liczba wzrasta proporcjonalnie do beznadziei i niemożności wyrwania się z obozowej rzeczywistości.



Oczy które zostają w pamięci na długo


Bardzo dużo ludzi na mój widok reaguje pozytywnie i podchodzi aby przekazać swoją historię. „Sura, sura” – zachęcenie do zrobienia zdjęcia - to najczęściej wypowiadane słowa, jakie można usłyszeć, kiedy widzą obcego fotoreportera. Jeden z mężczyzn, zamaszyście gestykulując, prowadzi mnie do swojego namiotu. W środku znajduje się jego jedenastoletnia, kompletnie przerażona córka Ahnam. Atmosfera w namiocie jest podniosła. Ludzie, którzy przyszli za nami, stanęli i zaniemówili przy wejściu widząc scenę w środku. Panuje półmrok, jest cicho i spokojnie, zupełnie inaczej niż na zewnątrz. Nikt się nie odzywa. Robię dwa kroki naprzód i kucam na ziemi przed łóżkiem na którym siedzi młoda dziewczyna. Jej piękne oczy i tajemniczy uśmiech został 20 dni temu zaburzony przez pocisk moździerzowy prawdopodobnie wystrzelony przez bojówki ISIS. Pocisk ten, urwał dziewczynce obie nogi i w ułamku sekundy zrobił z niej inwalidę do końca życia.



Impulsem do napisania powyższego tekstu było to, co zobaczyłem w zeszły weekend w kaszubskim lesie. Przemknęła mi przed nosem grupa rekonstruktorska, czyli dorośli kolesie biegający z karabinami na kulki po lesie w pełnym umundurowaniu z pastą maskującą na twarzy. Udają jakieś jednostki specjalne i skradają się pomiędzy drzewami jakby obok czyhało śmiertelne niebezpieczeństwo. Co ich pociąga w zabawie w wojnę? Ludzie doświadczający aktualnie prawdziwej wojny, oddali by wszystko, żeby się stamtąd wydostać i wyprzeć z pamięci okrucieństwa, które zmuszeni są obserwować.


Przez kilkanaście minut, które spędziłem czekając na znajomych przy obozowym szpitalu, podjechały już dwie karetki z nieprzytomnymi dziewczynkami w podobnym do Ahnam wieku. Obie z porozrywanymi od moździerza nogami...



Za pomoc w redagowaniu tekstu dziękuje Kubie Knerze z http://noweidzieodmorza.com/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz